Kornelia Stobrawa, Łukasz Brudnik
Dział Instrukcyjno-Metodyczny WBP w Opolu


„Pisanie w stylu SF jest dużo trudniejsze niż pisanie książek historycznych” – rozmowa z Marcinem Szczygielskim


Kornelia Stobrawa, Łukasz Brudnik: Co czuje autor przystępujący do pracy nad nową powieścią, mając z tyłu głowy, że praktycznie każda jego wcześniejsza książka została nagrodzona lub wyróżniona?
Marcin Szczygielski: To nie do końca tak, że wszystkie moje książki zostały wyróżnione, bo są i takie, których nie zauważono. Na przykład Weronika i Zombi, powieść, którą bardzo lubię, ona akurat nie została nagrodzona, o czym moja mama mi niekiedy przypomina. Mówi: – Bardzo fajna książka, ale nagrody nie zdobyła. Także nigdy z góry nie zakładam, że to się może wydarzyć. Oczywiście jest nadzieja, że każda pozycja, którą się tworzy, okaże się hitem, zostanie nagrodzona, bądź też będzie się cieszyła popularnością, bo niekoniecznie te dwie rzeczy idą w parze. Staram się jednak takie myślenie odrzucić, jeżeli temat jest dla mnie porywający i wciągający na tyle, że chcę poświęcić pracy kilka miesięcy życia. Wtedy nie zastanawiam się, czy zdobędę nagrodę, czy nie, choć pewna odpowiedzialność ciąży.

K.S., Ł.B.: Zaczynał Pan jako autor książek dla dorosłych. Dlaczego zdecydował się Pan pisać powieści dla dzieci i młodzieży?
M.S.: Książki dla dzieci były dla mnie zawsze na pierwszym miejscu. Pierwotnie planowałem, że zadebiutuję powieścią dla młodych odbiorców, ale kiedy napisałem dwa początkowe rozdziały książki skierowanej właśnie do takiego czytelnika, uświadomiłem sobie, że ja nawet nie wiem, czy potrafię pisać. I czy po prostu taką kiepską książką, nie wyrządzę krzywdy młodym ludziom. Odłożyłem ten projekt do jakiegoś katalogu w komputerze i zapomniałem o nim, uznając, że pisać będę się uczył „na dorosłych” i na nich będę eksperymentował. A jeżeli przekonam się, że potrafię to robić, to spróbuję tworzyć dla młodszych. I tak do tego punktu dotarłem po wydaniu piątej powieści dla dorosłych. Wtedy się odważyłem i zacząłem pisać dla młodych czytelników, a te pierwsze dwa rozdziały, które napisałem jako próbkę, odświeżyłem i po wielu latach stały się zaczynem do powieści Czarownica piętro niżej.

K.S., Ł.B.: Poczet Królowych Polskich oparty jest na życiorysie Iny Benity. Nie otrzymujemy jednak klasycznej biografii, gdyż świadomie miesza Pan fikcję z faktami. Skąd pomysł na taką książkę?
M.S.: Zaczęło się wszystko od mojej fascynacji Iną Benitą jeszcze w czasach licealnych. Zwróciłem na nią uwagę w przedwojennych filmach puszczanych wtedy w telewizji. Zafascynowało mnie to, że tak piękna dziewczyna grająca w tylu filmach główne role, tak nowocześnie operująca środkami aktorskimi (bo naprawdę zdecydowanie wyprzedzała swoją epokę) właściwie nigdzie nie jest wymieniana i w ogóle nigdzie nie pojawiają się żadne informacje na jej temat. Zacząłem szukać tych wiadomości i tak naprawdę dopiero po wielu, wielu latach udało mi się dotrzeć do pierwszych wzmianek na temat Iny Benity w prasie międzywojennej. Zacząłem eksplorować ten temat, zbierać czasopisma, tygodniki i dzienniki z lat 30., docierając do nich także w bibliotekach i czytelniach. Szybko przekonałem się, że Benita przed wojną zajmowała bardzo istotne miejsce w gwiazdozbiorze aktorów polskiego kina przedwojennego. Później dowiedziałem się, dlaczego po II wojnie światowej została całkowicie wyeliminowana, skreślona – oskarżono ją o to, że miała romans z austriackim oficerem Wermachtu, a także zarzucono jej występowanie w jawnych teatrach. Postanowiłem, czy raczej wpadłem na taki pomysł, że może spróbuję napisać biografię tej niezwykłej kobiety. Udało mi się spotkać z czterema osobami, które znały osobiście Inę Benitę i współpracowały z nią jeszcze przed wojną. Co ciekawe, każdy z moim rozmówców mówił na jej temat coś zupełnie innego! Przy okazji warto wspomnieć, że ‘Ina Benita’ to nie były jej prawdziwe personalia, tylko pseudonim artystyczny. Naprawdę nazywała się Inna Florow-Bułhak. I tak jak wymyśliła sobie ten pseudonim, tak spreparowała też swoją biografię na potrzeby prasy i wywiadów. Również jej życiowa rola jako aktorki odgrywającej różne postaci też była pewnego rodzaju kreacją. Uświadomiłem sobie, że ja się nie nadaję do tego, żeby pisać biografię Iny Benity, bo za mało na jej temat wiem. Nie mam też takiej duszy archiwisty, żeby próbować te wszystkie szczegółowe informacje odszukać. Poza tym z relacji osób, które ją znały, za każdym razem wyłaniała zupełnie inna bohaterka. Pomyślałem więc, że z tego projektu ostatecznie zrezygnuję, jednak zgromadzonych materiałów o faktach z jej życiorysu prywatnego i artystycznego miałem już tak dużo, że szkoda byłoby ich nie wykorzystać. I tak oto powstał daleko odchodzący od życiorysu Iny Benity Poczet królowych polskich, w którym główna bohaterka, Ina Marr, jest postacią jedynie inspirowaną Benitą. Na szczęście kilka lat później pojawiła się na rynku prawdziwa biografia Iny Benity autorstwa Piotra Gacka, a wkrótce potem młody detektyw – bo tak można by go nazwać – Marek Teler, człowiek, który zajmuje się eksplorowaniem świata przedwojennych gwiazd kina i ogólnie sceny polskiej, odkrył, że Ina Benita wbrew temu, co twierdzono przez dekady, wcale nie zginęła, tylko wyjechała z Polski. Wyniki śledztwa Marka są naprawdę fascynujące, polecam lekturę – Zagadka Iny Benity AK-torzy kontra kolaboranci.

K.S., Ł.B.: W cyklu Kroniki nierówności opisuje Pan społeczność homoseksualną. Czy z perspektywy czasu, uwzględniając to, jak dziś w Polsce postrzegane są osoby o odmiennej orientacji seksualnej, napisałby Pan ten cykl inaczej? A może właśnie teraz idealnie wpasowuje się on w otaczającą nas rzeczywistość i stopień świadomości czytelników?
M.S.: Niestety, mam wrażenie, że nic się nie zmieniło. Berek, czyli ta pierwsza część Kronik nierówności wyszedł w 2007 roku. Ukazał się tuż po tym, jak PIS stracił władzę, a do rządów doszła PO. Wtedy wydawało się, że również w wymiarze światopoglądowym nastąpią istotne zmiany, także w kwestii praw dla mniejszości seksualnych, ewentualne umożliwienie zawierania związków partnerskich. Natomiast dość szybko okazało się, że te marzenia były mrzonką. Nadzieja zgasła i paradoksalnie po tych kilkunastu latach, w tym ośmiu latach ponownych rządów PiS, cała rzeczywistość, którą opisałem w Berku, wróciła w stu procentach. Znowu zaczęły się te same wojny, głoszenie tych samych haseł, szczucie osób LGBTQ i robienie z nich ofiar, które łatwo jest namierzyć i oskarżyć o różne niewygodne dla władzy rzeczy. Myślę, że gdybym teraz pisał Kroniki nierówności, to zmieniłbym pewne realia, bo świat poszedł do przodu. Natomiast podstawowy mechanizm nadal się broni, jest aktualny. Berek jest również wystawiany w wersji scenicznej, jeździ po całym kraju. Niedawno się zastanawialiśmy, czy w związku z upływem czasu należałoby coś zmienić w tym tekście, ale doszliśmy do wniosku, że nie. Wszystko pasuje.

K.S., Ł.B.: Zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę przy wspomnianej sztuce, ponieważ także w Opolu zobaczyć można było przedstawienie w reżyserii Ewy Kasprzyk Berek Czyli Upiór W Moherze. Jak doszło do Pana współpracy z tą wybitną aktorką?
M.S.: To był kompletny przypadek. W ogóle nie myślałem o tym, że będę pisał cokolwiek na deski sceniczne, choć w liceum bardzo się teatrem interesowałem, a nawet prowadziliśmy z przyjaciółmi w liceum teatr amatorski. Później jednak moje osobiste kontakty z Melpomeną się zerwały. Kiedy Berek miał się ukazać, a o książce już zrobiło się głośno, zorganizowaliśmy wieczór promocyjny. Dziś takie wydarzenia wyglądają nieco inaczej, ale wtedy premiery książkowe odbywały się z pewną pompą. Oprócz autora i moderatora, który z pisarzem rozmawiał, zawsze był zaproszony także aktor bądź aktorka czytający fragmenty danej publikacji. Instytut Wydawniczy Latarnik poprosił o to panią Ewę Kasprzyk. Pamiętam, że byłem wtedy szalenie skrępowany, ponieważ książka Berek jest pisana z punktu widzenia dwóch postaci. Umówiliśmy się, że na tej premierze ja będę czytał kwestie Pawła, a Ewa wypowiedzi Anny. I po tym wieczorze Pani Ewa – wtedy jeszcze byliśmy na oficjalnej stopie – podeszła do mnie i powiedziała, że bardzo jej się ten tekst podoba i czy nie chciałbym z Berka zrobić sztuki teatralnej. Początkowo pomyślałam, że ona jest po prostu miła, no bo przyszła i wspaniale wykonała swoje zadanie. Powiedziałem więc tylko, że tak, oczywiście. Minęły dwa tygodnie i gdy Ewa Kasprzyk do mnie zadzwoniła z pytaniem, czy już coś mam, uświadomiłem sobie, że ona mówiła absolutnie poważnie! I tak oto zaczął powstawać spektakl Berek, czyli upiór w moherze początkowo jako monodram, później była w formie sztuki rozpisanej na dwie postaci. Ostatecznie sztuka trafiła do Teatru Kwadrat, do którego ówczesny dyrektor Edmund Karwański zaprosił mnie na rozmowę, oznajmiając, że jemu się ten tekst podoba, widzi w nim potencjał, ale oczywiście musimy go po pierwsze złagodzić, bo zawiera zbyt wiele drastycznych scen, a po drugie muszę jeszcze dopisać dwie osoby, ponieważ on ma aktorów zatrudnionych na etacie i nie może być tak, że będzie ich grało w tej sztuce tylko dwóch, bo reszta zespołu go zje. Dopisałem zatem jeszcze dwie role, a 13 grudnia 2008 roku odbyła się premiera w Teatrze Kwadrat. Ten spektakl przez wiele lat nie schodził z afisza. Różne są zdania na temat tego, ile razy go wystawiono, ale na pewno było tego ponad 700 – na deskach Teatr Kwadrat i wielu innych w Polsce. Później nową wersję przygotowaliśmy z Teatrem Gudejko, również z Ewą Kasprzyk, a także z Antonim Pawlickim, który „zastąpił” Pawła Małaszyńskiego. Właśnie przy tej okazji okazało się, że tak naprawdę ta sztuka właściwie nie wymagała żadnych zmian, bo wciąż jest aktualna. Później dopisałem jeszcze drugą część, czyli Berek 2. Ten spektakl także jeździ po kraju i gra w nim jeszcze więcej aktorów. A to, co najbardziej było dla mnie poruszające, zdumiewające i trudne do uwierzenia to to, że zagrał (i gra nadal) w tym spektaklu Daniel Olbrychski jako partner Ewy.

K.S., Ł.B.: W całym cyklu Kronik nierówności główny bohater ma takie samo imię i nazwisko oraz tożsamość seksualną, co każe nam myśleć, że to ta sama postać, tylko na różnych etapach życia. A nie jest to prawdą. Skąd zatem ten pomysł konstrukcyjny, co miał na celu?
M.S.: Uznałem, że te książki coś powinno połączyć. W każdym przypadku mamy Annę i Pawła, ale to są zupełnie różni bohaterowie, odmienne postaci z innej generacji, bo tutaj mamy i dorosłego mężczyznę, i nastolatka w Bierkach. Z kolei Anny też różne, niekoniecznie moherowe berety. Nauczycielka, która jest w konflikcie z uczniem, nieświadomie stając się jego opozycją. Małżeństwo, w którym mąż odkrywa i uświadamia sobie, że jest homoseksualny, a żona Anna nie potrafi sobie z tym poradzić, co stawia ich wobec siebie w roli wrogów. Te historie zawierają wyraźny przekaz, że konflikty, w które popadamy, opozycje są ze sobą powiązane, uzależnione od siebie, nie mogą wręcz bez siebie egzystować. Temat homoseksualizmu był istotny, bo na nim się skupiały Kroniki nierówności, ale powyższa teza, którą stawiam, dotyczy różnych dziedzin naszego życia. I tak jak Paweł z Anną w Berku ostatecznie pomagają sobie przetrwać, podobnie dzieje się to w przypadku Anny z Bierek, która właściwie staje się wybawieniem Pawła, pomagając go uratować. Nie inaczej jest w Bingo, gdzie tamta żona Anna godzi się z faktem homoseksualizmu męża i podobnie jak jej imienniczki z cyklu próbuje mu w tym wszystkim jakoś się odnaleźć.

K.S., Ł.B.: W książce Berek w pewnym momencie pojawia się wątek fantastyczny. Dlaczego zdecydował się Pan na taki ruch?
M.S.: To była prowokacja i taka trochę zabawa z konwencją, bo z jednej strony to powieść zaangażowana społecznie, a z drugiej – trochę groteskowa. Są w niej też elementy harlequina celowo przeze mnie wprowadzone do wątku miłosnego między Pawłem a Wojtkiem, gdzie ten drugi pojawia się jak romantyczny rycerz na białym koniu. Na etapie tworzenia Berka uznałem, że aby wyraźnie podkreślić pewną umowność opowiadanej historii, dobrze byłoby wprowadzić wątek fantastyczny. Dodajmy – kompletnie zaskakujący. I wprowadziłem scenę lewitacji, która spotkała się różnymi interpretacjami, sprowokowała dyskusję, w której zarzucano mi nawet, że ten pomysł to kompletny idiotyzm. Ja jednak jestem bardzo zadowolony z decyzji pewnego ufantastycznienia tej powieści, bo to w jakimś sensie zdjęło ciężar z tej publikacji, proponując czytelnikowi lekturę z przymrużeniem oka.

K.S., Ł.B.: Fantastyka jest bardzo często obecna w Pana twórczości – mamy tu na myśli przede wszystkim powieści dla młodzieży. Czy wykorzystuje ją Pan jako narzędzie mające przyciągnąć czytelnika, czy fakt ten wynika z osobistych czytelniczych fascynacji?
M.S.: Zdecydowanie są to moje osobiste fascynacje czytelnicze. Zawsze miałem ogromny sentyment i pociąg do fantastyki naukowej. Już jako bardzo młody chłopak prenumerowałem miesięcznik „Fantastyka”. Zaczytywałem się w nim i każdy numer znałem na pamięć! Uwielbiam science fiction. I chociaż zawsze czytałem wszystko, to po książki tego gatunku sięgałem najczęściej, bardzo żałując, że w tamtych czasach, kiedy dorastałem, ta oferta w Polsce była stosunkowo niewielka. Co więcej, kiedyś myślałem, że jeżeli miałbym zostać pisarzem, przede wszystkim tworzącym fantastykę naukową. Niestety okazało się, że pisanie w stylu SF jest dużo trudniejsze niż pisanie książek historycznych, nawet takich bardzo zaawansowanych, jak chociażby moja Antosia w bezkresie.
Bo poszukiwanie faktów to jest jedno, ale wymyślanie całego świata, konstruowanie go od podstaw i tworzenie tak, aby był spójny i wiarygodny to jest naprawdę bardzo trudne zadanie. Po opublikowaniu Serca Neftydy podejmowałem pewne próby, ale szybko do mnie dotarło, że raczej się do tego nie nadaję. To doświadczenie nauczyło mnie przy okazji ogromnego szacunku dla wszystkich twórców science fiction.

K.S., Ł.B.: W powieści Za niebieskimi drzwiami dosłownie przez ułamek sekundy spotykamy bohaterów Czarnego młyna. Jak często stosuje Pan podobny zabieg? Czy można powiedzieć, że jest to w pewien sposób forma Pana zabawy z czytelnikiem?
M.S.: Przede wszystkim to jest pierwszy moment, kiedy ktokolwiek zauważył ten drobny epizod. Do tej pory, chociaż od premiery książki minęło trzynaście lat, nikt nie zwrócił na to uwagi. Bardzo dziękuję. Rzeczywiście taka zabawa miała miejsce kilka razy, bo tylko tyle zastosowałem ten zabieg w moich książkach. To jest właściwie takie puszczenie oka do czytelnika. Podobnie rzecz wygląda w przypadku powieści Poczet królowych polskich i Arka Czasu. Ta sama sytuacja oglądana jest w obu książkach raz oczami Rafała, który widzi Inę Marr na ulicy, a w Poczcie królowych polskich ona z kolei widzi jego i Stellę, która pomaga Rafałowi wydostać się z getta.

K.S., Ł.B.: Wspomniane Za niebieskimi drzwiami oraz Czarny Młyn doczekały się adaptacji filmowych. Czy brał Pan udział w pracach nad nimi?
M.S.: Na tyle, że zostałem poproszony oczywiście o przeczytanie scenariusza i ewentualne zasugerowanie oraz przekazanie swoich uwag. Przy Za niebieskimi drzwiami podczas pierwszej już zaawansowanej rozmowy z producentami, kiedy było wiadomo, że film jest skierowany do produkcji, miałem tylko jedną prośbę, żeby rozważono zaproponowanie roli pani Ewie Błaszczyk. Z myślą o Pani Ewie książka poniekąd powstawała, z myślą o jej rodzinnym dramacie, córce, fundacji „Akogo?” i klinice Budzik. Producenci ku mojej radości rzeczywiście zaproponowali pani Ewie główną rolę w filmie, a ona ją przyjęła, z czego jestem bardzo dumny, bo poza wszystkim to jest znakomita aktorka. Miałem też przyjemność bycia na planach filmowych i Za niebieskimi drzewami, i Czarnego Młyna. Przekonałem się, że praca w filmie to jest coś, czego bym szczerze nienawidził i nigdy bym nie chciał tego robić. I na tym skończył się mój udział w pracach nad ekranizacjami. Raczej stałem z boku, uznając, że moja rolą jest pisanie książek, a od robienia filmów są filmowcy. Na premierę przyszedłem jak zwyczajny widz i oglądałem efekt finalny z przyjemnością.

K.S., Ł.B.: Zatem pojawienie dwukrotnie w jednej z ról głównych Magdaleny Nieć to przypadek?
M.S.: Wszystko zaczęło się od mojej czytelniczki Zosi, córki szefa firmy TFP, czyli producenta filmowego, który kupił do wspomnianych filmów prawa. Kiedy TFP się tworzyło, dyrektor Andrzej Papis szukał pomysłu, jakiż to pierwszy film mieliby wyprodukować. Wtedy jego nastoletnia córka dała mu Za niebieskimi drzwiami, mówiąc, że jest to świetna książka i należy ją sfilmować. Można więc powiedzieć, że to czytelnikom tak naprawdę zawdzięczam fakt powstania filmu.
Idąc za ciosem, ponieważ Za niebieskimi drzwiami odniosło spory sukces komercyjny, TFP postanowiło kupić prawa do ekranizacji dwóch kolejnych moich książek, czyli Czarnego Młyna i Arki Czasu. A ponieważ Mariusz Palej, reżyser Drzwi…, świetnie sprawdził się w tej roli, choć był to jego debiut, automatycznie od razu o nim właśnie wszyscy pomyśleli, kiedy przystąpiono do realizacji Czarnego Młyna. Magda Nieć nie tylko zagrała w Za niebieskimi drzwiami, ale również była współautorką scenariusza. W przypadku Czarnego Młyna również poproszono Magdę o to, aby razem z panią Katarzyną Gacek napisały scenariusz, a także by przyjęła rolę w filmie. W obydwu ekranizacjach zagrała Mamę, choć w każdym inną. Myślę, że sprawdziła się w tych rolach świetnie. Cieszę się, że dzięki poniekąd debiutowi przy tych moich dwóch filmach, Magda Nieć później zaczęła realizować swoje własne – niedawno w kinach widzieliśmy jej obraz O psie, który jeździł koleją. Przyznaję, że czuję się odrobinkę odpowiedzialny za to, co się potem działo z Magdą w jej życiu.

K.S., Ł.B.: Czyli można powiedzieć, że jest pan zadowolony z efektu końcowego?
M.S.: Zdecydowanie tak.

K.S., Ł.B.: Teatr Niewidzialnych Dzieci czy Antosia w bezkresie to młodzieżowe powieści historyczne, napisane przepięknym literackim językiem i skierowane do bardziej wymagającego czytelnika. Czy w świecie, gdzie młodzież ponoć nie czyta, Pana zdaniem warto pisać tego typu książki?
M.S.: Ja po pierwsze nie uważam, że młodzież nie czyta. Młodzież na tyle, na ile może, czyta. Z własnego dzieciństwa pamiętam, że w klasie, w szkole, wśród moich znajomych byli i tacy, którzy książki czytali, i tacy, którzy po nie nigdy nie sięgali. Oczywiście w tamtym czasie więcej było tych pierwszych, bo siłą rzeczy nie bardzo mieli co innego do roboty. Teraz na każdym spotkaniu powtarzam obecnym na nich młodym ludziom, wielbicielom literatury, że zasługują na specjalną nagrodę, bo gdybym ja dzisiaj miał, nie wiem, ze dwanaście lat, to głowy nie dam, czy bym czytał książki. W tym dzisiejszym świecie naprawdę trzeba się nieźle nagłówkować, żeby znaleźć czas na lekturę, bo młodzi mają tysiące różnych innych zajęć i zobowiązań, a wszelka aktywność życiowa łączy się z obowiązkiem funkcjonowania w Internecie, w mediach społecznościowych. To wszystko pochłania mnóstwo czasu! Uważam więc, że wcale nie jest tak źle z tym czytelnictwem wśród młodzieży.

K.S., Ł.B.: W niektórych publikacjach znajdziemy ilustracje Pana autorstwa. Od czego zależy, że daną swoją powieść decyduje się Pan przyozdobić ilustracjami?
M.S.: Do tej pory zilustrowałem dwie moje książki. Jedna to było właśnie Serce Neftydy, do której zrobiłem ilustracje takie bardzo komputerowo-komiksowe. Szczerze mówiąc, w ogóle nie planowałem, że one się tam pojawią, ale ponieważ bardzo się przedłużał proces przygotowania książki do druku, bo redakcja i korekta zajęły dużo czasu, ja poniekąd ze zdenerwowania, nie mając wpływu na ten proces ani już na samą treść książki, zacząłem przygotowywać te obrazki w oczekiwaniu na dalsze etapy obróbki tekstu. Natomiast w przypadku Zbójeckiego nasienia postanowiłem, że zilustruję tę książkę, ponieważ Antosia przebywa wśród Kazachów. Postaci jest w tej powieści bardzo dużo. To egzotyczna społeczność i w ogóle wszystkie okoliczności są bardzo nietypowe, więc uznałem, że chciałbym osobiście młodemu czytelnikowi pokazać, jak wyglądają bohaterowie i ten świat, w którym Antosia się znajduje.
Czasami robię ilustracje okładkowe, ale zazwyczaj wynika to z jakichś konieczności organizacyjno-produkcyjnych, a nie z moich chęci. Zdecydowanie wolałbym, żeby całą szatę graficzną do moich książek robili inni artyści, zwłaszcza tak świetni jak Emilia Dziubak, która stworzyła okładki moich książek, czy też Marta Krzywicka i Magda Wosik ilustrujące moje książki o Rodomiłach i Mai. Wolę widzieć moich bohaterów oczami innych grafików. Sprawia mi to mnóstwo frajdy.

K.S., Ł.B.: Czyli nie kontaktuje się Pan z innymi ilustratorami swoich książek choćby w celu uzgodnienia, jaki kształt powinny przybrać?
M.S.: Nie, nie. To jest tak, że ja czekam na to, co zobaczę. I czasami jestem bardzo zaskoczony. Pamiętam, że kiedy Magda Wosik pokazała mi pierwsze ilustracje do Majki z Czarownicy piętro niżej, to w ogóle mnie to wybiło z kapci, bo nie spodziewałem się czegoś takiego. Zupełnie inaczej sobie wyobrażałem tych bohaterów, ale błyskawicznie się z nimi oswoiłem. Potem, kiedy już myślałem o Mai i o jej zwariowanym towarzystwie, to widziałem dokładnie te postaci, które Magda rysowała. Można więc powiedzieć, że ta artystka zdecydowanie wygrała z moją wyobraźnią. Podobnie było z Martą Krzywicką. Dom Rodomiłów, który Marta ilustruje, trochę sobie na początku wyobrażałem w rodzaju takich klasycznych grafik książkowych nawiązujących do sztuki Marcina Szancera. Natomiast Marta zaproponowała bardzo dynamiczne, nowoczesne, wręcz humorystyczne ilustracje, które są ujmujące i urzekające. Bardzo się cieszę z tej naszej współpracy. I nigdy się nie zdarzyło, żebym dawał jakieś wskazówki ilustratorowi. Podobnie jak w przypadku filmu wychodzę z założenia, że występuję tu jako autor i odpowiadam za tekst, natomiast za ilustracje odpowiada artysta grafik.

K.S., Ł.B.: Co przychodzi Panu z większa łatwością – pisanie książek dla dzieci, dorosłych, a może sztuk teatralnych?
M.S.: Nigdy tak o tym nie myślałem. Na ogół zawsze mnie pytają, czy wolę pisać książki dla dorosłych czy dla dzieci. A wolę pisać dla dzieci i zdecydowanie łatwiej też mi to przychodzi. Natomiast sztuki teatralne, których jestem autorem, to współczesne farsy i komedie. I ta twórczość też daje mi mnóstwo radości. To stosunkowo łatwa praca, bo mam dosyć duże poczucie humoru. Chociaż… Chyba każdy tak o sobie myśli, więc do końca może nie mam racji [śmiech]. Prawdą jest, że dużo różnych absurdów i humorystycznych sytuacji udaje mi się zaobserwować, więc te sztuki powstają dość szybko. Później oczywiście cały ten proces pracy nad tekstem w teatrze, na próbach itd. zapewne zajmuje więcej czasu. Ja jednak uczciwie mogę powiedzieć, że chyba najłatwiejszym dla mnie zajęciem jest pisanie sztuk teatralnych. Natomiast przyjemniejszym i największym wyzwaniem, ale i przynoszącym satysfakcję jest pisanie książek dla młodych ludzi. Tworzenie książek dla dorosłych męczy mnie, nudzi i trudzi. Raczej już do tego nie wrócę, aczkolwiek nigdy nie wiadomo.

K.S., Ł.B.: Czy może Pan zdradzić, jakie są Pana najbliższe plany wydawnicze?
M.S.: One cały czas są bardzo bogate. Mówię cały czas dlatego, że on płynie. Uświadomiłem sobie, że w tym roku mija dwadzieścia lat od mojego debiutu literackiego. Czas zatem płynie szybko, człowiek się starzeje i też jego możliwości, moce przerobowe maleją. Na szczęście ta moja przygoda literacka nadal dynamicznie się rozwija. W tym roku ukazał się pierwszy tom Domu Rodomiłów zatytułowany Kwiatokosy, książka wydana przez Wydawnictwo Bajka. Kolejne tomy – już dwa mam napisane – będą wydawane prawdopodobnie na początku przyszłego roku. Na pewno będę też pisał kolejną część Antosi. Jest Antosia w bezkresie, Zbójeckie nasienie, a jaki będzie tytuł trzeciego tomu, tego jeszcze nie wiem, choć luźny zarys fabuły już w głowie mam. To plany na lato. W tej chwili kończę niedużą książkę dla Wydawnictwa Wytwórnia. Nieco dziwną... Zobaczymy, co z tego wyjdzie, bo nie jestem pewien, czy ona zostanie zaakceptowana. Dostałem także propozycję z teatru napisania dwóch monodramów i jednej sztuki. Czy uda mi się to wszystko zrealizować? Nie wiem, ale wszystkie te propozycje są ciekawe, więc tak – na nadchodzący czas patrzę z pewną ekscytacją.

                                                              

"Bibliotekarz Opolski" jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach 3.0 Polska